Zamorskie podstępy część druga

Od czasów upadku żelaznej kurtyny i otwarciu się naszego kraju na świat zachodni, możemy zaobserwować prawdziwą fascynację wszystkim, co do nas stamtąd przychodzi. Jest to w pewnym stopniu zrozumiałe, w końcu zachodnia, a właściwie należałoby rzec amerykańska kultura, była czymś, co przeciętny obywatel mógł sobie co najwyżej liznąć przez szybę Pewexu. I o ile ciężko się nie zgodzić, że wiele wytworów tego świata jest wartościowych, to jednak wpadliśmy w pewien rodzaju szał pochłaniania wszystkiego z metką „Made in USA”, nie zwracając uwagi, jakie wartości próbuje się nam przemycić przy okazji. A bywają one absolutnie destruktywne.

Tak moi drodzy, znowu nastał ten czas w roku, w którym bombardowani jesteśmy zaproszeniami do z pozoru niewinnej zabawy. Niektórzy przekonują nas wręcz, że to dla „samorozwoju” i „poznania własnych możliwości”. Nie dajcie się zwieść! Ta pogańska praktyka prowadzi nie do rozwoju, a do destrukcji. Nie poznacie niczego, poza cierpieniem i mentalnym wypaczeniem. Musicie zdać sobie sprawę, że za tym zwyczajem nie stoi nic innego, jak podła chęć wzbogacenia się na waszym cierpieniu! To zachęta do niekontrolowanej konsumpcji, do zagłuszania pustki duchowej materialnymi dobrami. Pustki, którą wywołali ci, zachęcający to udziało w tej „zabawie”! Ci sami, których produkty będziecie kupować, by pustkę wypełnić. Tylko sam Szatan mógłby wpaść na bardziej złowieszczy plan.

My w Załodze Bombowca od samego początku za nasz cel postanowiliśmy sobie krzewienie dobrych, tradycyjnych wartości. Dobro naszych czytelników jest naszym najwyższym priorytetem. Mając owo dobro na uwadze, nie boimy się głośno wyrażać naszych opinii, nawet jeśli stoją w sprzeczności z tak zwaną „poprawnością polityczną” Dlatego też potępiamy wszystkich promujących ten nowy, destruktywny zwyczaj. Dlatego też nasze stanowisko może być tylko jedno:
Załoga Bombowca stoi w opozycji do No Nut November!

Pokażmy wszystkim, co znaczą prawdziwe wartości. Z uśmiechem na ustach, każdego dnia weźmy nasze sprawy w nasze ręce! Pamiętajcie — miłość zaczyna się od miłości do samego siebie! Ja już dziś wyraziłem swoją miłość.
A ty?

A jak już dobrze się ukochacie, to możecie zasiąść do czytania dzisiejszych rozdziałów (wiem, mało tego, ale byliśmy zbyt zajęci automiłością):
Menhera 138-141: MD Reader
Leniwie Naprzód 4: MD Reader

A jak już skończycie czytać, możecie sobie posłuchać trochę dobrej, chrześcijańskiej muzyki

Zamorskie podstępy

Covid… Zmora ostatnich lat, która ostatnio ucichła, chociaż w tym roku poprzez braki ogrzewania zbierze rekordowe żniwo. Dlatego apelujemy do was żebyście się zaopatrzyli w koce, szaliki i rozgrzewające korki analne, tak aby jakoś przetrwać tą zimę. Ale skoro już przy nim jesteśmy to warto wyjaśnić skąd się Covid wziął.

Jak z pewnością już słyszeliście nasza kochana chińska grypa powstała w laboratorium, ale wbrew jankeskiej propagandzie nie było to kitajskie laboratorium, lecz amerykańskie. Jak się zatem usański wirus znalazł na innym kontynencie? Oczywiście był to imperialistyczny atak, a dokładniej rzecz biorąc to imperialistyczne rozpoznanie, albowiem broń biologiczna ze względu na swą nieprzewidywalną naturę jest zbyt groźna dla atakującego, żeby jej użyć, dlatego konieczne jest dokładne i przetestowane użycie tak ażeby uniknąć własnej zagłady. Dlatego też choroba z niską śmiertelnością i nagonką medialną była idealna. Dzięki temu ofiary ograniczyły się do starców, którzy i tak tylko obciążali państwo, a przebieg choroby został dokładnie zbadany wraz z odkryciem pacjentów zero, dróg rozpowszechniania i krajów które zostały dotknięte w pierwszej kolejności. I co najciekawsze jest to dopiero wierzchołek góry lodowej korzyści i informacji zdobytych przez anglosasów przykładowo o skuteczności ataków biologicznych decyduje w dużej mierze reakcja zaatakowanego, i jeśli was kiedyś zastanawiało was czemu chiny tak poważnie traktują tak błahą chorobę, to wyjaśnienie jest wyjątkowo proste, bo to nic innego jak taktyka odstraszania. Jak tylko pekiński rząd zdał sobie sprawę, że wirus jest amerykański i nieskuteczny, to od razu zrozumiał, że to tylko rozpoznanie i przyjął najrygorystyczniejszą politykę nie po to, żeby zwalczyć wirusa, ale żeby pokazać amerykanom, że chiny poradzą sobie z każdą chorobą, co miało odwieść waszyngton, od ataku tym prawdziwym i śmiercionośnym wirusem.

 Oczywiście, jak już wspomniałem najważniejsze podczas używania broni biologicznej jest bezpieczeństwo. I co prawda jak wspominałem rozpoznano drogi wirusa, ale jest on jak bombowiec, zawsze się przedrze. Dlatego nie należy zapominać o zabezpieczeniu własnych obywateli, najlepiej zaczynając od wyuczenia podstawowych zasad postępowania podczas pandemii, jak regularna dezynfekcja czy przestrzeganie dystansu społecznego, do tego należy wyposażyć ludność w środki ochrony takie jak maseczki oraz wypracować mechanizmy zmniejszające kontakt społeczny jak praca zdalna. Brzmi znajomo?  Oczywiście przy okazji trzeba było sprawdzić, czy obywatele zechcą współpracować, ilu szurów będzie i czy policyjne środki nacisku będą skuteczne. Do tego wymyślono i chciano przetestować w praktyce nową metodę walki z epidemiami, lockdowny. Ta hybrydowa metoda miała utrzymać wydajność przemysłu jednocześnie zapobiegając rozprzestrzeniana się choroby, ale miała jedną wadę. Nie działała, ale to i tak warto było sprawdzić, stąd taka popularność pozornie idiotycznej polityki. Cała europa była tu jednym wielkim poligonem doświadczalnym, gdzie testowano reakcje społeczeństwa i skuteczność różnych środków. I ostatnia kwestia, szczepionki. Dlaczego tak naciskano na szczepienie się niesprawdzonym i nieskutecznym specyfikiem? Nie tylko dla interesów bigfarmy, chociaż oczywiście pandemia musiała się amerykanom zwrócić, ale przede wszystkim dlatego że to co postrzegamy jako jedną szczepionkę może być w rzeczywistości kilkoma i tak przy okazji szczepień na covid, szczepionki na rynek amerykański i europejski w rzeczywistości szczepiły na ciągle utajniony szczep trzymany w tajnych laboratoriach pentagonu, dzięki czemu udało się uodpornić na niego dużą część sojuszniczej populacji jeszcze zanim został użyty.

Podsumowując, to wszystko jankeski spisek, a wy się szczepcie, bo jak amerykańce użyją prawdziwego Covida to będziecie mieli przesrane.

Dziś raczej drobna, ale ciesząca oko aktualeczka:
Homo porno: MD Reader
Leniwe lolitki 3: MD Reader

I chodźcie na discorda pobawić się z Carlem

Zerstörer

Jeśli twoim marzeniem było zostać kapitanem niszczyciela, a przy tym przyszło ci żyć w Republice Weimarskiej, tuż po zakończeniu I wojny światowej, perspektywy nie malowały się zbyt różowo. Traktat Wersalski wykastrował bowiem możliwości niemieckiej floty, nie tylko pozbawiając ją wszystkich niemalże (nie licząc dwóch przeddrednotów, tak starych, że przez wygranych uznane zostały za nie warte zawracania sobie nimi głowy) okrętów liniowych, narzucając kategorycznego bana na wszelkie podwodne przygody, ale też mocno ograniczając jej flotę niszczycieli. Traktat pozwalał Niemcom na utrzymywanie zaledwie 12 okrętów tej klasy, i to mocno przestarzałych, niepasujących nijak do nowych realiów. Co prawda z czasem ten limit zwiększono do 16, a po 15 latach Reichsmarine miała możliwość zastąpienia starych jednostek nowymi, jednak narzucony limit wyporności 800 t był śmieszny, w sytuacji, gdy inne państwa budowały okręty często ponad dwukrotnie cięższe. Na przykład japońska Fubuki, która do służby weszła, gdy pierwszym starym niemieckim okrętom stuknęło owe ustawowe 15 lat, a która wyznaczała nowe standardy w sztuce budowy niszczycieli, wypierała 1750 t. Dlatego pierwsze popisy niemieckich stoczniowców na tym polu oficjalnie znane są jako Torpedowce wz. 1923 i Torpedowce wz. 1924 (te drugie zwyczajowe pieszczotliwie nazywane Raubtier-Klasse – „typ drapieżników”), jako że, chociaż spore i zdolne jak na typowe torpedowce, to jednak zdecydowanie ustępowały pola swoim większym siostrom.

Torpedowce wz. 1923

(Tutaj mała dygresja, rok w nazwie klasy, oznacza datę projektu, nie datę wejścia do służby. Oba typy weszły do służby odpowiednio w latach 1926-28 i 1928-29. To samo będzie się tyczyć klas niszczycieli, o których będziemy mówić dalej).

Na budowę pierwszego niemieckiego niszczyciela z czasów międzywojennych przyszło nam czekać do roku 1934, gdy w październiku położono stępkę pod budowę Z-1, która w późniejszym terminie dostała imię Leberecht Maas (na cześć niemieckiego oficera, poległego w bitwie koło Helgolandu w 1914 roku, pierwszej morskiej bitwie I wojny światowej). Ona i jej trzy siostry (Z2 Georg Thiele, Z3 Max Schultz oraz Z4 Richard Beitzen), oficjalnie znane jako Torpedowce wz. 1934, wyznaczyły pewien trend w niemieckiej szkole budowy niszczycieli. Były to jednostki duże, ponad 2200 t wyporności, silnie uzbrojone w pięć dział kal. 127 mm SKL45 C34 i osiem wyrzutni torped, rozwijając przy tym niezłą prędkość 36-38 węzłów. Niezłe statystyki na papierze nie oddawały jednak wielu wad, które będę zresztą towarzyszyć w różnym stopniu kolejnym klasom. Jednostki te miały ogromne problemy z dzielnością morską i stabilnością. Do tego stopnia, że 1/3 zapasu paliwa musiała być utrzymywana w zbiornikach jako balast, w przeciwnym razie okrętowi groziło dołączenie do (odradzającej się mniej więcej w tym samym czasie) floty U-Bootów. Ograniczało to zasięg okrętu do około 1500 mil morskich — odległości bardzo niewielkiej, ograniczającej strategiczne możliwości niszczyciela. Do tego zastosowane na nich wysokociśnieniowe kotły parowe, były trudne w utrzymaniu i wyjątkowo temperamentne, często uwiązując okręty w porcie, do czasu usunięcia usterki.

Z3 Max Schultz

Kolejnym klasą były Torpedowce wz, 1934A, (od Z5 do Z16), bardzo podobne to swoich poprzedniczek. Zmiany ograniczały się do próby naprawy błedów związanych z tym, jak okręt radził sobie na wzburzonych falach, co udało się tylko częściowo. Kolejna klasa, Torpedowce wz. 1936, była chyba najbardziej udaną, spośród wszystkich niemieckich eksperymentów. Nie zdecydowano się ponownie na radykalne zmiany, jeśli chodzi o uzbrojenie, czy maszynownię, ale większe rozmiary (okręty te wypierały ponad 2411 ton, co stawiało je w absolutnej czołówce, ustępując tylko niektórym francuskim potworom) i poprawiona forma kadłuba, zapewniły dobrą dzielność morską i zwiększony zasięg, utrzymując znaczne możliwości ofensywne poprzedniczek. W ramach tej klasy do służby weszły okrędy od Z17 do Z22.

Z21 Wilhelm Heidkamp

Ale jak to w życiu bywa, gdy się ma coś dobrego, to trzeba zrobić wszystko, by to spierdolić. Tak też było z kolejną klasą niemieckich niszczycieli. Torpedowce wz. 1936A do służby weszły już w trakcie wojny (dlatego też nie otrzymały własnych imion, jak poprzedniczki). Jako że ich służba rozpoczęła się po klęsce niemieckich niszczycieli pod Narvikiem, która to uchodziła za honorową porażkę, heroiczne starcie do ostatniego pocisku (i w sumie ciężko się dziwić, nie było ich winą, że na swoje drodze wpadli na prawdziwego MC tej wojny, z odpowiednio grubym pancerzem fabularnym, jakim była HMS Warspite), nowe jednostki otrzymały nazwę Narvików, przejęły też pielęgnowanie tradycji poległych w tym i innych bojach koleżanek.

Z39

Główną zmianą, która odróżniała Narviki od poprzedniczek, było główne uzbrojenia. Po testach jakie przeprowadzono na pokładzie Z-8 było wprowadzenie nowego działa — Torpedobootskannone C/36 L 48. Tym, co wyróżniało tę armatę na tle uzbrojenia innych niszczycieli, nie tylko tych niemieckich, był kaliber. Było to bowiem działo kalbiru 150 mm — rozmiar spotykany normalnie na lekkich krążownikach, nie na niszczycielach. Docelowo okręty miały być wyposażone w 5 takich armat – 3 na pojedynczych i dwie na podwójnej platformie. Niestety niemiecki przemysł nie nadążał z produkcją, więc pierwsze egzemplarze weszły do służby z 4 pojedynczymi armatami, z czasem jednak większość dostała swoje brakujące działo. Uzbrojenie torpedowe pozostało bez zmian. Silniki, po raz kolejny bardzo temperamentne i wymagające składania ciągłych ofiar do poprawnego funkcjonowania, pozwalały na osiągnięcie teoretycznej prędkości 36 węzłów. Zasięg tym razem wyniósł 2600 mil morskich — wartość lepsza niż u poprzedniczek, ale ciągle niezwalająca z nóg (dla porównania, znacznie mniejsza brytyjskie niszczyciele eskortowe klasy Hunt miały zasięg 3500 mil morskich co uznawano za wartość adekwatną jedynie do działań eskortowych na przybrzeżnych wodach, tudzież krótkich trasach). Problemy z dzielnością morską, w większości wyeliminowane u poprzedniczek, wróciły tutaj w pełnej mocy. Ciężkie działa na (relatywnie) niewielkiej jednostce nie pomagały w pokonywaniu wzburzonego morza. O ile jeszcze na jednostkach z czterema działami, można było ją uznać za znośną, to ciężki podwójny zestaw umieszczony na dziobie sprawiał, że woda zalewała pokłady nawet przy normalnie średnio uciążliwych warunkach. Przez to realna prędkość, przy warunkach nawet lekko odbiegających od idealnych, spadała to raptem 33 węzłów. Dodatkowo te problemy ze stabilnością sprawiały, że prowadzenie celnego ognia było utrudnione. Działa te teoretycznie mogły też zwalczać cele powietrzne, ale ich duży kaliber, i co za tym idzie niska szybkostrzelność, nie sprawdzały się w tej roli. Za to wszystko trzeba było zapłacić ponad 2500 t wyporności, co znów plasowało je wśród najcięższych okrętów swojej klasy.

W ramach tej klasy do służby weszło w sumie 15 okrętów, z czego część oznaczano jako pod wariant 1936A (MOB) od Mobilisierung, co oznacza okręty zamówione już po rozpoczęciu wojny.

Niemiecki program budowy niszczycieli zamykają trzy okręty należące do typu 1936B. Nauczeni doświadczeniami poprzedniczek, te jednostki zachowały ilość uzbrojenia, jednak jej kaliber wrócił do rozsądnych 127 mm. Miało to zbawienny wpływ na stabilność, jednak okręty te weszły do służby dopiero pod koniec wojny, więc nie mogły odegrać już znaczącej roli.

Na koniec warto może poświęcić parę słów motywacjach, którymi kierowała się Kriegsmarine, przy wyborze akurat takich jednostek. Ich niszczyciele od samego początku były większe od przeciętnych i silniej (przynajmniej na papierze) uzbrojone, czego kulminacje zobaczyliśmy w przypadku Narvików. Wynika to z dwóch elementów. Pierwszym, będą poczynania Francuzów, którzy w tym czasie sami budowali wielkie niszczyciele, mające dać im przewagę, nad flotą włoską. Oba państwa nie mogły też sobie pozwolić (z przyczyn ekonomicznych i ze względu na obowiązujące traktaty) na posiadania licznej floty, stawiano więc na mniej jednostek, ale skuteczniejszych i bardziej wielozadaniowych. Drugim powodem będzie brak doświadczenia w budowie nowoczesnych okrętów. Pozostali wielcy gracze mogli stopniowo udoskonalać swoje projekty na przestrzeni całego okresu międzywojennego. Niemiecki przemysł stoczniowy zduszony ograniczeniami Traktatu Wersalskiego, stracił ogromną większość swego zaplecza intelektualnego i sztuki budowania okrętów wojennych musiał uczyć się od nowa, a zważywszy na agresywną politykę Hitlera, musiał być to kurs mocno przyśpieszony. Stąd wzięły się takie błędy w projektach, których trudno szukać w tworach konkurencyjnych marynarek wojennych. Nie jest to problem, który dotyczył tylko Niemiec (poczekajcie na to co się zadziało w Związku Radzieckim…), zresztą zważywszy na okoliczności, niemieckie okręty można wręcz uznać za całkiem niezłe (z drobnymi wyjątkami jak chociażby Königsberg), niemniej ich możliwości nie są adekwatne do rozmiarów i kosztów.

Dość gadania — rozdziały! Cieszcie się i radujcie, po długiej przerwie wraca Czochranie!
Leniwie Naprzód 2: MD Reader
Czochranie 26: MD Reader

To tyle na dziś, widzimy się kiedyś tam. Pa.

Mocą oręża

Wśród marynarzy panuje przesąd, że zmieniając imię okrętowi, sprowadza się na niego nieszczęście. Dlatego gdy admiralicja podjęła decyzję, że budowany w Szkocji niszczyciel Kashmir ma ostatecznie zostać ochrzczony jako Javelin (co ciekawe, budowana w tym samym czasie w Southampton, na południu Anglii Javelin dostała imię… Kashmir) nie jeden pewnie wróżyłby mu krótką i nieszczęśliwą służbę. Tak się jednak nie stało. Javelin obronną ręką wyszła z wielu wojennych przygód, doczekawszy się końca zmagań (czego nie można powiedzieć o ostatecznym Kashmirze, która zatonęła podczas ewakuacji Krety w 1941 roku).

HMS JAVELIN Źródło: http://www.iwm.org.uk/collections/item/object/205124863

Początek jej kariery nie zapowiadał jednak szczęśliwego końca. Już we wrześniu 1939 roku musiała udać się na naprawę, po kolizji ze swoją siostrą Jersey. Ledwie opuściła stocznię, by znów do niej wrócić, znowu w wyniku kolizji — tym razem z okrętem handlowym SS Mordant. Uszkodzenia okazały się poważniejsze (a dwóch marynarzy straciło życie), więc resztę roku spędziła na naprawach. Do służby powrócić miała tuż po nowym roku, dostając za zadanie patrolowania wód Morza Północnego. Niestety wychodząc z portu, trafiła na minę i uszkodziła śrubę… Klątwa zmienionego imienia zdawała się nie odpuszczać.

Naprawy ukończono w samą porę, by nasza bohaterka mogła przyłączyć się do walk o Norwegię. Eskortowała konwoje z żołnierzami zmierzającymi na tamten front, wielokrotnie odpierając ataki Luftwaffe, wychodząc z nich bez szwanku. Brała też udział w ewakuacji Dunkierki.

W listopadzie 1940 roku, wraz z koleżankami z 5. dywizjonu niszczycieli (w składzie Jupiter, Javelin, Jackal, Jersey i Kashmir) dostała rozkaz przechwycenia niemieckich okrętów zauważonych w Kanale La Manche, na północ od Brestu. Były to niemieckie niszczyciele Karl Galster (Z20), Hans Lody (Z10) i Richard Beitzen (Z4). Obie formacje spotkały się w nocy. Niemcy jako pierwsi wypuścili torpedy, z których dwie dosięgły Javelin, trafiając ją w dziób jak i w rufę. W wyniku trafień doszło do eksplozji magazynów, a znaczna część okrętu oderwała się i poszła na dno. Okręt, który oryginalnie miał niecałe 108 metrów długości, został skrócony do raptem 47 metrów. Pomimo tak potężnych uszkodzeń, Javelin utrzymała się na powierzchni i została pomyślnie odholowana do portu, pomimo ataków ze strony niemieckiego lotnictwa.

Rufa HMS Javelin zniszczona w wyniku trafienia torpedą. Źródło: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/71/HMS_Javelin_stern_damage.png

Rok 1941 upłynął w całości na naprawach. Javelin do służby wróciła dopiero w marcu 1942 roku, najpierw będąc częścią dalekiej eskorty konwojów PQ12 do Murmańska i powrotnego QP8 do Islandii. Następnie miała udać się w daleką podróż wokół Przylądka Dobrej Nadziei do Durbanu, skąd miała uczestniczyć w inwazji na Madagaskar. Oprócz eskortowania sił inwazyjnych wsparła ogniem swej artylerii żołnierzy lądujących w okolicach Diego Suarez (obecnie Antsiranana na północy Madagaskaru).

Jej kolejnym przystankiem na wojennej ścieżce miała być Aleksandria, dokąd udała się przez Morze Czerwone i Kanał Sueski. Po zameldowaniu się na swoje stanowisko oddelegowana została do operacji Vigorous, której celem było dostarczenie zaopatrzenia na będącą pod oblężeniem Maltę. Operacja zakończyła się porażką, a Javelin zmuszona była do wzięcia na hol swojej siostry — australijskiego niszczyciela Nestor, która została zbombardowana przez Luftwaffe. Niestety, ciągłe ataki niemieckiego i włoskiego lotnictwa przekonały kapitana Nestora, że próba ratowania jego okrętu naraża na zbyt wielkie ryzyko pozostałych, dlatego podjęto trudną decyzję o zerwaniu holu i powierzenia Nestora morskim falom.

Javelin kontynuowała pobyt na Morzu Śródziemnym, eskortując konwoje aliantów, bombardując włoskie bazy na afrykańskim wybrzeżu, oraz polując na konwoje nieprzyjaciela. Podczas jednej z takich akcji, w grudniu 1942 roku, wzięła udział w zatopieniu włoskiego torpedowca Lupo, który dał się poważnie we znaki Brytyjczykom rok wcześniej u wybrzeży Krety.

Na Morzu Śródziemnym pozostawała do czerwca 1943 roku, atakując konwoje państw Osi, oraz ostrzeliwując odwrót kolumny pancernej spod Zuwary w Libii. W czerwcu dostała skierowanie na remont, zanim jednak wycofano ją na tyły, zdołała dołożyć swoją cegiełkę do okupacji Włoch, wspierając lądowania na Pantellerii, niedaleko od Sycylii.

Modernizacja HMS Javelin, październik 1944 źródło: http://www.iwm.org.uk/collections/item/object/205157899

Po powrocie do służby wzięła udział w lądowaniach w Normandii, zaliczyła też polski akcent w swej historii, biorąc udział w bitwie u wybrzeży wyspy Ushant, gdzie weszła w skład dywizjonu razem z Błyskawicą i Piorunem oraz jej krajanką Eskimo. W wyniku bitwy zatopiono dwa niemieckie niszczyciele, a trzeci uszkodzono.

Ostatecznie jej szlak bojowy zakończył się tak samo, jak się zaczął. Wracając spod Ushantu, wdała się w kolizję z Eskimo, w wyniku czego znowu musiała udać się na naprawę. Po powrocie do służby, w styczniu 1945 roku, odesłano ją ponownie na Morze Śródziemne, które po kapitulacji Włoch było już dużo spokojniejszym teatrem działań, w związku z tym resztę wojny mogła spędzić w spokoju. Na tym akwenie pozostała do 1946 roku, w którym to przeniesiono ją do rezerwy.

I tak Javelin pomimo początków, które wcale na to nie wskazywały, na koniec wojny nazywana byłą jednym z najszczęśliwszych niszczycieli w służbie Jego Królewskiej Mości, i obok swojej siostry Jervis jedyną przedstawicielką klasy, która przetrwała wojnę.

HMS Jupiter i HMS Jackal — siostry Javelin. Źródło: http://www.iwm.org.uk/collections/item/object/205135134

Nie bez powodu wróciłem do aktualek o marynistycznej treści, albowiem dziś na pokładzie bombowca powitamy nową mangę — Azur Lane: Leniwie Naprzód! Javelin (w swej dziołchookrętowej wersji) jest jedną z jej głównych bohaterek (i moim osobistym wyborem jeśli chodzi Azur Lanowego startera), dlatego wypadałoby przybliżyć trochę jej historię, nie sądzicie? No, to nie przedłużając, dzisiejsze rozdziały:
Leniwie Naprzód! 1 (nowość!): MD Reader
Alkohol 5: MD Reader

Do zobaczenia wkrótce i pomyślnych wiatrów!

蘇り其の弐

Lato chyli się ku końcowi, wakacje są już przeszłością, dzieciaczki wróciły do szkół, a Bombowiec po długiej przerwie został wyciągnięty z hangaru.

Czy to już definitywny koniec stagnacji? Czy wrócimy teraz do regularnych akutalek? Będę z Wami brutalnie szczery. Nie wiem. Ostatnie miesiące mocno dały mi się we znaki, zdrowie psychiczne zaliczyło niewidziany od lat dół, do tego okazuje się, że zdrowie fizyczne też nie próżnowało w staczaniu się na dno. Obecnie sytuacja zdaje się być z grubsza opanowana, ale jak długo to potrwa? Życie nauczyło mnie, że każdy spokojny okres to tylko preludium do kolejnego kryzysu. Więc nie będę niczego obiecywał. Następne aktu może uda się wrzucić za dwa tygodnie, jak Pan Bóg przykazał, a może znów czeka nas dwumiesięczna przerwa. Czas pokaże. W ciągu tych dwóch miesięcy miałem momenty, w których byłem o krok od rzucenia tego wszystkiego i zamknięcia grupy. Ale jak widać, zreflektowałem poglądy.

Jak być może zauważyliście, ostatnio skupiam się na robieniu kolejnych rozdziałów „Mojej alkoholowej ucieczki od rzeczywistości”. Takiego trendu możecie się spodziewać w kolejnych tygodniach/miesiącach. Z góry przepraszam fanów innych naszych tytułów, ale mając ograniczone moce, które jestem w stanie poświęcić skanlacji, wolę skupić się na robieniu tych rzeczy, które lubię najbardziej. Tym bardziej że historia bohaterki jest mi wyjątkowo bliska, i w pewnych punktach zbieżna z moją. A jedno zdanie, które padnie w ostatnim bodajże rozdziale, trafia w sedno mojego dotychczasowego życia. Dlatego moim celem obecnie jest zakończenie prac nad tym tytułem, nawet kosztem pozostałych.

Oczywiście, Bombowiec to nie tylko ja, więc zawsze jest nadzieja, że pozostali załoganci przejmą pałeczkę po mnie, i prace nad innymi mangami ruszą nawet bez mojego udziału. Zza kulis mogę zdradzić, że pewne kroki w tym kierunku zostały już poczynione, ale ponieważ ja to nie oni, nic konkretnego obiecywać nie będę. Jak to mówią za oceanem — Stay Tuned!.

Alkohol 3 MD Reader
Alkohol 4 MD Reader

Wróciłem ostatnio znad morza, więc na koniec będzie piosenka o morskiej tematyce:

Wełniana miłość starszego marynarza Jonesa.

Nie było chyba ani jednego marynarza w całej Królewskiej Marynarce Wojennej, który cieszył się z przydziału jego okrętu do bazy morskiej w Scapa Flow. Położona na dalekich rubieżach królestwa, była miejscem zimnym, ponurym, a nade wszystko przeraźliwie nudnym. Na próżno było tu szukać wygód jak w Portsmouth, nie można było się też zachwycić egzotycznym klimatem jak w Singapurze. Największą atrakcją, jaką miała do zaoferowania ta okolica, było boisko piłkarskie, wzniesione jeszcze w czasie poprzedniej wojny na pobliskiej wysepce. Oczywiście, aby rozegrać towarzyskie spotkanie z kolegami z floty, trzeba było się wpierw nawiosłować. Aura też niezbyt sprzyjała aktywności na świeżym powietrzu, albowiem opady deszczu były przerywane jedynie okazjonalnie. Śnieżycą. Było więc zimno, mokro, ponuro i smutno. Na szczęście, nawet tu alkohol był łatwo dostępny, zarówno pod postacią racji rumu, łaskawie przyznanych przez Jego Wysokość Króla (niech nam żyje sto lat!) jak i do kupienia od miejscowej ludności, których jedyną rozrywką siłą rzeczy musiało również być picie i rozmyślanie o samobójstwie.

Starszy marynarz Jones, zawinął niedawno do tego portu na pokładzie pancernika HMS Rodney, jednak miał już serdecznie dość tego miejsca. Nigdy nie przepadał za grą w piłkę, dlatego jedyną opcją na spędzanie przepustki pozostawało topienie smutków w zdobytych mniej lub bardziej legalnymi metodami trunkach. A że miał w sobie coś z odkrywcy (właśnie dlatego wstąpił do Royal Navy, marzył o dalekich podróżach, ale póki co Orkady były najbardziej egzotycznym z miejsc, jakie odwiedził, i nie zrobiły na nim zbyt dobrego wrażenia), to czasem lubił pozwiedzać okoliczne wioski i pastwiska. Tego dnia również wyruszył na zwiady. Pogoda była jak zwykle paskudna, chociaż o dziwo akurat nie padało. Lodowata bryza smagała jego twarz i sprawiała, że mocniej owijał się w swój gruby, szorstki płaszcz. Od środka ogrzewała go jednak miłość jego monarchy, która spływała na wszystkich marynarzy pod postacią przydziałowego grogu. Oczywiście nie samą miłością żyje człowiek, więc dodatkowo wzmacniał się samogonem, kupionym u życzliwego wieśniaka.

Przechadzając się po skalistym pastwisku (Jonesowi przyszła do głowy myśl, że tutejszy inwentarz musiał żywić się kamieniami, po trawa bardzo licho porastała skaliste wysepki) zorientował się, że nie jest sam. W oddali, na niewielkim wzniesieniu stała kobieta. Gruby wełniany płaszcz, którym była szczelnie otulona, zakrywał jej wdzięki, lecz jej twarz skryta wśród gęstych, kręconych włosów, była prześliczna. W bazie służyła grupa WRENów, tj. kobiet zajmujących pomocnicze stanowiska przy marynarce. Jones pomyślał, że to pewnie jedna z nich tak jak on szukająca sensu życia w tym surowym krajobrazie. Ach! Czyli bratnia dusza! Czym prędzej podbiegł do niej i zawołał:
– Co taka piękna niewiasta robi w tak ponurym miejscu?
Nie odpowiedziała, lecz zanim płochliwie odwróciła wzrok ich spojrzenia na moment spotkały się.
Jej oczy były czarne jak toń oceanu. Wśród marynarzy od wieków krąży przekonanie, że przed utonięciem ogarnia człowieka błoga rozkosz. Jones chciał teraz utonąć. Chciał zanurzyć się w jej oczach, zanurzyć się w niej całej i nigdy już nie wypłynąć. Zbliżył się do niej, jego ręka sama wsunęła się pod jej płaszcz, jego usta szukały jej ust. Nie opierała się. W ten zimny dzień żądza rozpalała ich ciała i dali się jej ponieść.

Nie byli w stanie powiedzieć, jak długo się kochali. Czas przestał mieć dla nich znaczenie. Zapewne spędziliby cały dzień w miłosnym uścisku, gdyby wścibski przechodzień nie sprowadził ich brutalnie na ziemię.
– Oi, ty! Co ty kurwa robisz! Przestań dobierać się do mojej owcy, ty zboczeńcu popierdolony, jebańcu niewyżyty!
Owcy?
Wtedy właśnie, przemówiła do niego po raz pierwszy.
– Beeee!

I tak moi drodzy w całej Królewskiej Marynarce Wojennej narodziła się nowa tradycja. Od tej pory za każdym razem gdy brytyjski okręt spostrzegł nadpływającą HMS Rodney, z pokładu witało ją gromkie beczenie rozbawionych marynarzy.


Alkohol 1: MD Reader
Alkohol 2: MD Reader

Ex tenebris lux.

Brytyjskie niszczyciele z czasów drugiej wojny światowej są jednostkami trochę zapomnianymi, przynajmniej w świadomości przeciętnego zjadacza chleba. Przyćmione sławą swoich większych koleżanek, kto pamięta dziś o wyczynach Bulldoga, przygodach Jervisa czy heroizmie Onslowa, nie wspominając już o wielu innych okrętach, które swą wojenną karierę spędziły, osłaniając konwoje, dzięki którym Alianci mogli kontynuować walkę, nawet w najcięższych dla nich czasach. Jest to o tyle niesprawiedliwe, że załogom tych małych okrętów, nie brakowało ani odwagi, ani woli walki, szczególnie że do służby na niszczycielach kierowano kadetów cechujących się największą brawurą i agresją, oni sami zaś uważali się za swoistą elitę Royal Navy, za każdym razem starając się sprostać pokładanym w nich oczekiwaniom, często wobec przeważających sił nieprzyjaciela. Niejednokrotnie przyszło im zapłacić za to najwyższą cenę tak jak bohaterce dzisiejszej opowieści — niszczycielowi klasy G — HMS Glowworm.

Glowworm rozpoczęła swoje życie w sławnej (to tu powstała między innymi HMS Amazon — pierwszy nowoczesny brytyjski niszczyciel zbudowany po pierwszej wojnie światowej, na bazie której zbudowano większość międzywojennych brytyjskich niszczycieli.) stoczni Thorynycroft & Co. w Southampton nad kanałem La Manche. Zwodowana w 27 lipca 1935 roku, służbę rozpoczęła 22 stycznia 1936 roku. Jako członkini niszczycieli klasy G miała wyporność standardową 1375 t. zaś w pełni załadowana wypierała 1888 ton. Siłownia o mocy 34 000 KM pozwalała, w idealnych warunkach, na rozwinięcie prędkości 35 węzłów, chociaż w warunkach bardziej realistycznych maksymalna prędkość była bliższa 31,5 węzła. Jej główne uzbrojenie stanowiły 4 pojedyncze szybkostrzelne działa kal. 120 mm (4,7 cala), rozmieszczone w superpozycji (to jest jeden nad drugim) po dwa na dziobie i rufie okrętu. Obronę przeciwlotniczą stanowiły dwa zestawy poczwórnie sprzężonych wkm-ów przeciwlotniczych kal 12,7 mm (0,5 cala) produkcji Vickersa. Aby sprostać wyzwaniom rzucanym przez okręty podwodne, wyposażono ją w ASDIC (czyli brytyjski ekwiwalent, a raczej protoplasta, SONARu), wraz z dwoma miotaczami i jedną zrzutnią bomb głębinowych, których na okręcie znalazło się dwadzieścia, chociaż ilość ta wzrosła wkrótce po rozpoczęciu wojny. Tym, co odróżniało okręt o swoich sióstr, było uzbrojenie torpedowe. Na jej pokładzie zdecydowano się przetestować nowe, pięciorurowe wyrzutnie torped. I tak Glowworm mogła się pochwalić dwoma takimi zestawami, podczas gdy jej siostry miały dwa zestawy poczwórne. Nowe wyrzutnie okazały się być sukcesem, i kolejne klasy brytyjskich niszczycieli (za wyjątkiem Tribali) zbudowanych przed wojną zostały wyposażone w takie właśnie zestawy.

Wybuch wojny zastał Glowworma na wodach Morza Śródziemnego. Jako że Włochy początkowo nie kwapiły się do włączenia do wojny akwen ten pozostawał teoretycznie nieobjęty działaniami wojennymi. Dlatego też brytyjskie dowództwo już w październiku 1939 podjęło decyzję o przesunięciu części okrętów, w tym Glowworma, z tego obszaru na wody brytyjskie. Najpierw krótko pełniła służbę patrolową przeciwko niemieckim U-Bootom na obszarze Southwest Approches (obejmującym południowozachodnie wybrzeża Wielkiej Brytanii, na Morzu Celtyckim i Kanale Bristolskim), po czym przeniesiona został raz jeszcze, tym razem nad Morze Północne, gdzie miał rozegrać się ostatni akt jej służby.

5 kwietnia 1940 roku, Glowworm razem z niszczycielami Greyhound, Hero i Hyperion wyszła w morze, jako eskorta dla krążownika liniowego Renown Zespół ten miał ubezpieczać rozpoczynającą się operację o kryptonimie Wilfred, której celem było zaminowanie wód wzdłuż wybrzeży Norwegii, używanych przez Niemców do transportu rud żelaza ze szwedzkich kopalni. W tym samym czasie niemieckie okręty były już w drodze także ku norweskim wybrzeżom, transportując żołnierzy i zaopatrzenie do nadchodzącej inwazji, z czego Alianci nie zdawali sobie sprawy (chociaż spodziewali się niemieckiej reakcji. Całe preludium do kampanii norweskiej zasługuje na swój własny rozdział). 7 kwietnia zespół napotkał na swej drodze potężną burzę śnieżną. Jeden z marynarzy z Glowworma został zmieciony przez wzburzone morze z pokładu i kapitan, Gerard B. Roope, poprosił na zgodę o odłączenie się w celu odnalezienia nieszczęśnika. Warunki pogodowe były jednak fatalne i akcja poszukiwawcza zakończyła się fiaskiem. Glowworm ruszyła, by dołączyć z powrotem do swego zespołu.

Rankiem 8 kwietnia, zza gęstej mgły wyłoniły się sylwetki dwóch niszczycieli. Nie należały jednak one do eksorty Renown, nie były to okręty brytyjskie, lecz przedstawiły się jako szwedzkie. W rzeczywistości jednak były to dwa niszczyciele Kriegsmarine – Z11 Bernd von Arnim i Z18 Hans Lüdemann. Długo zresztą nie próbowały udawać neutralności i otworzyły ogień w kierunku brytyjskiego niszczyciela. Glowworm odpowiedziała ogniem. Niemieckie okręty zaczęły się wycofywać, Glowworm ruszyła za nimi, nie zdając sobie sprawy z tego, co czeka na nią we mgle.

A tam czyhał Admiral Hipper transportujący niemieckich żołnierzy mających dokonać desantu w okolicach Trondheim. Brytyjczycy zostali bowiem uprzedzeni i inwazja na Norwegię już się rozpoczęła. Admiral Hipper był ciężkim krążownikiem, ponad dziesięciokrotnie cięższym od brytyjskiego niszczyciela (wyporność standardowa 16 170 ton), uzbrojonym w 8 dział kalibru 203 mm, z opancerzeniem czyniącym go praktycznie niewrażliwym na artylerię zamontowaną na Glowwormie. Widząc, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, kapitan Roope nakazał postawić zaporę dymną, oraz zaatakować wroga torpedami. Wszystko to jednak było na marne. Dym nie mógł przeszkodzić nakierowywanej radarem artylerii Hippera, a jej kapitan bezbłędnie dowodził swym okrętem. Ustawił się dziobem do rywala, tak, aby stanowić jak najmniejszy cel dla torped, jedynej broni na Glowwormie, która mogła realnie zagrozić krążownikowi. Żadna nie dosięgła celu. Celu zaś dosięgła artyleria niemieckiego krążownika, czyniąc ogromne spustoszenie. Wkrótce wszystkie działa Glowworma zostały uciszone, zaś jej pokład usłany był odłamkami i ciałami brytyjskich marynarzy.

Nie widząc żadnej szansy na ocalenie, kapitan Roope zdecydował się na desperacki krok, który co prawda przypieczętował los jego okrętu, ale dawał też choćby niewielką nadzieję, na zadanie przeciwnikowi strat. Wydał rozkaz taranowania. Glowworm ruszyła do szarży, której towarzyszył przeraźliwy jęk jej syreny. Jeden z pocisków Hippera spowodował zwarcie, przez co zawodzenie rozlegało się aż do samego końca starcia. Brytyjski okręt z impetem rozbił się o kadłub Admirala Hippera, który nie miał szans na uniknięcie kolizji. Uderzenie rozdarło pancerne poszycie krążownika. Na pokład wdarło się około 500 ton wody, jednak zatonięcie Hipperowi nie groziło. Tymczasem w wyniku zderzenia Glowworm utraciła dziób, dryfowała chwilę przy Hipperze, po czym przewróciła się i zaczęła szybko tonąć w lodowatych wodach Morza Północnego. Dowodzący krążownikiem kapitan Hellmuth Heye podjął akcję ratunkową. W sumie z wody podjęto 40 rozbitków, 6 zmarło jednak już na pokładzie w wyniku odniesionych ran. 112 brytyjskich marynarzy i oficerów poszło na dno ze swoim okrętem, wśród nich znalazł się też kapitan Roope. Za swoje bohaterstwo został on pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wiktorii, między innymi dzięki wstawiennictwu Heye, który zdał relację z jego czynów za pośrednictwem Czerwonego Krzyża.

Utrata Glowworma była swoistym preludium do całej kampanii norweskiej. W pewnym sensie nadała też tonu wydarzeniom nadchodzących miesięcy. Royal Navy i jej okręty podczas wielokrotnie miały okazję, by dowieść swej odwagi, zakrawającej czasem o brawurę. Wielokrotnie też przyszło im zapłacić za nią najwyższą cenę, a pomimo ogromnego poświęcania, cała operacja zakończyła się klęską. W sumie ciekawym zrządzeniem losu jest to, że zarówno prolog, jak i epilog tej kampanii (przynajmniej jej części rozgrywającej się na morzu) to opowieść o odwadze załóg niszczycieli — małych okrętów, którym przyszło stanąć do nierównej walki z tytanami. Walki, którą przypłaciły życiem. Ale o tym może następnym razem.

Czochranie 24: MD Reader
Czochranie 25: MD Reader
NOWOŚĆ! Moja alkoholowa ucieczka od rzeczywistości prolog: MD Reader

Następne aktu będzie, kiedy będzie. Póki co wciąż życie (chociaż głównie praca) jebie mnie w dupsko i nie bardzo mam siły na skanlacje, dlatego też dalej działamy w trybie wakacyjnym, bez sztywnego rozkładu jazdy.


Krótkie aktu pożegnalne

Biorę urlop. Tak przynajmniej do końca czerwca. Życie 3D kolejny raz zdecydowało się stanąć pomiędzy mną a skanlacjami i tym razem będę potrzebował trochę czasu, by spuścić mu odpowiedni wpierdol. Ale spokojnie, mamy XXI wiek, drony i takie tam. Bombowiec może latać nawet bez swego kapitana. Dlatego grupa nie zawiesza całkiem działalności, chociaż kolejne aktu mogą nie ukazywać się regularnie tak jak do tej pory. Przykro mi, ale musicie uzbroić się w cierpliwość. A jak chcecie wylać na kogoś swoje gorzkie żale, to polecam byleco, bo to on tu dowodzi pod moją nieobecność. Tymczasem ja wrzucam rozdziały i spadam. Adieu!

Menhera 134-137: Reader MD
Homo ogony: Reader MD

COVID>9000

Miałem was dziś uraczyć wzruszającym erotykiem (opartym na faktach) o marynarzu i owcy, ale się rozchorowałem :((( Dlatego erotyk za dwa tygodnie, a dziś tylko rozdziały:

YRYR 22.1: Reader MD
Ichika 2.5: Reader MD

No i żeby optymistycznym akcentem zakończyć, to sobie potańczmy, nawet jeśli miałby to być nasz ostatni taniec na tym łez padole

Homo-aktualka

Elden Ring

Czyli jak wydać 99% budżetu na panienki, a za resztę zakupić wódki i znaleźć kogoś kto za kilka flaszek zrobi całą grę, oczywiście jej przed pracą wypijając.

Zaczynając historię od początku, to pewnego wspaniałego popołudnia napotkałem niebieski zwiastun zagłady, prawda że uroczy?

Już wtedy słyszałem o tej strasznej katastrofie którą zapowiadał, ale byłem przekonany że mnie ona nie dotknie. Jakże się myliłem! I niech to też dla was będzie przestroga, gdyż nawet jeśliście odporni na niewieście pokusy, to ten demon nie wabi was tylko ładnymi oczętami, czy zgrabnymi cyckami, ale uaktywnia swoich dotąd ukrytych chowańców, którzy ciemnym mocą ulegając za młodu, duszę diabłu oddali i w skrytości wielkiej twych bliskich i przyjaciół udawali, ażeby cię znienacka zaatakować i do ów bezbożnego kultu przyłączyć. Dlatego jeśli ktokolwiek w twoim otoczeniu zacznie grać w Elden Ringa, albo co gorsza tą grę wychwalać, czy, o zgrozo!, innych do niej namawiać, wtedy kontakty z nim zerwij czym prędzej i módl się by wpadł w ogień wiekuisty, który tą pustą, poczłowieczą skorupę w popiół obróci, gdyż takie zachowanie jasno dowodzi iż zarówno serce, dusza jak i rozum którymi człowiek z natury jest obdarzon, już dawno w nieszczęśniku umarły, jeno ciało jako pustą formę zostawiając i prześwięte dzieło w lichą marę przemieniając, która jeno z wierzchu ku ludziom podobna, nie dość że ona sama przeklęta i żywot jej mary, to włócząc się, wbrew natury prawu, ciągle po żyjących świecie innych przeklina  i do gry namawia.

Ja sam tego świadkiem, bo żem wpierw ponętnym ciałem skuszony, a potem diabelskich chórem omaniony, żem wkroczył na złego ścieżkę i nieopacznie, zagrać w to chciałem, lecz się nie dało. Gdyż to jeno z nazwy grą jest, w praktyce zaś to bardziej tortur narzędzie, niźli coś co ma rozrywce służyć i grą w tylko w propagandzie szubrawców nazwać to można. Ów twór pomiotów szatańskich, gdyż żaden człowiek tak nikczemnych pomysłów nie zrodzi, uderza w same idee przyświecające wszystkim narodom i urąga wszelakim dobrym gier praktyką, jeszcze zanim uruchomić się raczy, gdyż modowanie tego jest jak wleczenie jaj po asfalcie, bolesne, długie, chociaż trasa krótka i nic dobrego z tego wyniknąć nie może. Miast prostego sposobu cieszącego się wsparciem zarówno potężnego stema jak i chwalebnego nexusa, są to czarcie rytuały których człowiek pojąc nie może i wspierać się programami zdobytymi w najgłębszej czeluści internetowej degeneracji, a i nawet z ich pomocą obciążone są straszną wadą, mianowicie, nie działają. A to dla pojedynczego gracza tylko przeprawa! Multi strzeżone jest licznymi urokami które całkowicie zdusić ten jakże piękny pęd miłości! A nawet jeśli któryś ze śmiałków zdoła i te pogańskie obyczaje przełamać to i tak zostanie wnet wytropiony przez ogary hadesa i za bramę wyrzucony, ot chociażby za majtek ubranie.

A konkretnie, to za te cudowne majteczki

Jednak jeśli ten pozorny zamach na kreatywność, który pod płaszczykiem zniszczenia swobody, wprowadza rzecz jeszcze gorszą, uniemożliwiając sprytnym adeptom sztuki dobroci, stworzenie na tej zepsutej kanwie nowej, wspaniałej przygody, pętając nas i skazując na wieczne męki w ów ohydnej imitacji gry, was nie zraził i bezrozumnie brnęliście w to dalej, to już na poziomie polityki prywatności oczom waszym ukazać się musiało następne bluźnierstwo. O ile dotychczasowe ich działania nie pozostawiały wątpliwości iż jako wrogowie wszelakiej wolności z pewnością nie przegapią żadne okazji ażeby komputerowemu bastionowi swobód dotkliwy cios zadać, ale tak plugawej obrazy zapewne nikt się nie spodziewał. Oni Mnie! Pecetowca! Z konsolowym plebsem zrównali! Jak oni śmią śmieć na pc’towej  wersji podpowiedzi na pady ukazywać?! Ale mniejsza z tym, tą okrutną zniewagę szło w opcjach zmienić i jako jedną z nielicznych rzeczy na dobrą drogę sprowadzić.

Ale im głębiej w las tym więcej nieoznakowanych mogił. Już kreacja postaci udowodniła że nie pracowali nad tą grą bezrozumni studenci, ani pijani żule, lecz mroczne siły we własnej osobie, gdyż jaki człowiek byłby w stanie wymyślić tak nie intuicyjny system? Tam okienka i wartości wybierało się strzałkami, a zatwierdzało ,,e”. Kto, u licha, taką bękarcią chimerę stworzył? Miast strzałek + enter, albo wads + e, czy też obu naraz, jak to robią bardziej oświeceni programiści, tak ażeby każdemu wygodnie było to oni takie potworka stworzyli, jakiego nawet w annałach ,,przeklętych monstrów informatyzacji” nie odnotowano! A to zaledwie wierzchołek góry lodowej.

A tu jest wybitny suchar Gura lodowa

Wiecie jakim przyciskiem się skacze?

Tak zgadliście to ,,f”!

Tak jak fuck Elder Ring, bo przecież chyba nie oczekiwaliście że klawisz skoku będzie się w jakikolwiek sposób kojarzył ze skokiem? Ale będę szczery, to jeszcze idzie zmienić, ale wiedzie czego nie idzie? Reszty popapranych ustawień, np. możesz mieć jednocześnie kilka różnych broni i czarów, ale nie możesz ich przypisać po ludzku do cyferek, tylko po szatańsku musisz zmieniać je z przeskokiem co jeden. A ja… A ja wziąłem sobie maga, czy tam alfabetę, czy innego astrologa. I się okazało że się mana nie regeneruje, oczywiście okazało się to zaraz po tym jak całą zmarnowałem na skrzynie i sprawdzanie jak to działa, więc na pierwszego bosa, jak na maga przystało, poszedłem z pedalskim mieczykiem. Zresztą potem też z latałem jak ostatni dureń z mieczem bo było mi szkoda many. Taka logika Elden Ringa, chcesz grać magiem? To lataj jak jełop z mieczem, pewnie jakbym wziął woja to bym nic tylko deszcze meteorytów przywoływał, żeby mi się mieczyk nie stępił. Do tego oczywiście, koszmarna praca kamery, nieintuicyjne celowanie, nieznany, lecz mały zasięg czarów, zaklęcia ładują się wolno, a wrogowie biją szybko, a że każdy cios rozprasza zaklęcie więc nawet jak chciałem poczarować, to wyglądało to tak że raz czar rzucam i pół godziny spierdalam, żeby być dość daleko od nich by nie oberwać podczas rzucania zaklęć. Tak drogie dzieci, w tym badziewiu mag to sprinter z mieczem.

Podsumowując, za dawnych Sokratesa czasów, mądrość, prawość i uroda nieodzownie sobie towarzyszyły, ale podłe demony w końcu nauczyły się przybierać ładne kształty, podczas gdy rozumu i prawości po dziś dzień im brakuje, więc podziwiajcie ich piękno pn. na naszym discordzie, ale w ich gierki nie grajcie, a sama gra jest -2/10, jak wspominałem, jeśli chcecie pooglądać panienki to zapraszam na naszego discorda, a jak chcecie grać w to coś, to przyjdźcie na naszego discorda i oglądajcie śliczne niewiasty i słodkie kotki aż wam przejdzie, a jak ktoś wam poleci ów sił szatańskich wybryk, to wrzućcie go do rzeki, np. do Odry.

Homo rozdziały:
Homo cycki 1: Homo-czytnik, MD
Homo cycki 2: Homo-czytnik, MD
Tylko homo, cycki łamią regulamin szkoły: Homo-czytnik, MD
Homo gwałty: Homo-czytnik, MD
I uzupełnienie Homo-rozdziałów już dawno na stronie dostępnych, ale na MD nie wrzuconych:
One też chciały zostać wybrane: MD
Przyjaciele na zawsze: MD
I jeszcze raz zapraszam na discorda