Jeśli twoim marzeniem było zostać kapitanem niszczyciela, a przy tym przyszło ci żyć w Republice Weimarskiej, tuż po zakończeniu I wojny światowej, perspektywy nie malowały się zbyt różowo. Traktat Wersalski wykastrował bowiem możliwości niemieckiej floty, nie tylko pozbawiając ją wszystkich niemalże (nie licząc dwóch przeddrednotów, tak starych, że przez wygranych uznane zostały za nie warte zawracania sobie nimi głowy) okrętów liniowych, narzucając kategorycznego bana na wszelkie podwodne przygody, ale też mocno ograniczając jej flotę niszczycieli. Traktat pozwalał Niemcom na utrzymywanie zaledwie 12 okrętów tej klasy, i to mocno przestarzałych, niepasujących nijak do nowych realiów. Co prawda z czasem ten limit zwiększono do 16, a po 15 latach Reichsmarine miała możliwość zastąpienia starych jednostek nowymi, jednak narzucony limit wyporności 800 t był śmieszny, w sytuacji, gdy inne państwa budowały okręty często ponad dwukrotnie cięższe. Na przykład japońska Fubuki, która do służby weszła, gdy pierwszym starym niemieckim okrętom stuknęło owe ustawowe 15 lat, a która wyznaczała nowe standardy w sztuce budowy niszczycieli, wypierała 1750 t. Dlatego pierwsze popisy niemieckich stoczniowców na tym polu oficjalnie znane są jako Torpedowce wz. 1923 i Torpedowce wz. 1924 (te drugie zwyczajowe pieszczotliwie nazywane Raubtier-Klasse – „typ drapieżników”), jako że, chociaż spore i zdolne jak na typowe torpedowce, to jednak zdecydowanie ustępowały pola swoim większym siostrom.
(Tutaj mała dygresja, rok w nazwie klasy, oznacza datę projektu, nie datę wejścia do służby. Oba typy weszły do służby odpowiednio w latach 1926-28 i 1928-29. To samo będzie się tyczyć klas niszczycieli, o których będziemy mówić dalej).
Na budowę pierwszego niemieckiego niszczyciela z czasów międzywojennych przyszło nam czekać do roku 1934, gdy w październiku położono stępkę pod budowę Z-1, która w późniejszym terminie dostała imię Leberecht Maas (na cześć niemieckiego oficera, poległego w bitwie koło Helgolandu w 1914 roku, pierwszej morskiej bitwie I wojny światowej). Ona i jej trzy siostry (Z2 Georg Thiele, Z3 Max Schultz oraz Z4 Richard Beitzen), oficjalnie znane jako Torpedowce wz. 1934, wyznaczyły pewien trend w niemieckiej szkole budowy niszczycieli. Były to jednostki duże, ponad 2200 t wyporności, silnie uzbrojone w pięć dział kal. 127 mm SKL45 C34 i osiem wyrzutni torped, rozwijając przy tym niezłą prędkość 36-38 węzłów. Niezłe statystyki na papierze nie oddawały jednak wielu wad, które będę zresztą towarzyszyć w różnym stopniu kolejnym klasom. Jednostki te miały ogromne problemy z dzielnością morską i stabilnością. Do tego stopnia, że 1/3 zapasu paliwa musiała być utrzymywana w zbiornikach jako balast, w przeciwnym razie okrętowi groziło dołączenie do (odradzającej się mniej więcej w tym samym czasie) floty U-Bootów. Ograniczało to zasięg okrętu do około 1500 mil morskich — odległości bardzo niewielkiej, ograniczającej strategiczne możliwości niszczyciela. Do tego zastosowane na nich wysokociśnieniowe kotły parowe, były trudne w utrzymaniu i wyjątkowo temperamentne, często uwiązując okręty w porcie, do czasu usunięcia usterki.
Kolejnym klasą były Torpedowce wz, 1934A, (od Z5 do Z16), bardzo podobne to swoich poprzedniczek. Zmiany ograniczały się do próby naprawy błedów związanych z tym, jak okręt radził sobie na wzburzonych falach, co udało się tylko częściowo. Kolejna klasa, Torpedowce wz. 1936, była chyba najbardziej udaną, spośród wszystkich niemieckich eksperymentów. Nie zdecydowano się ponownie na radykalne zmiany, jeśli chodzi o uzbrojenie, czy maszynownię, ale większe rozmiary (okręty te wypierały ponad 2411 ton, co stawiało je w absolutnej czołówce, ustępując tylko niektórym francuskim potworom) i poprawiona forma kadłuba, zapewniły dobrą dzielność morską i zwiększony zasięg, utrzymując znaczne możliwości ofensywne poprzedniczek. W ramach tej klasy do służby weszły okrędy od Z17 do Z22.
Ale jak to w życiu bywa, gdy się ma coś dobrego, to trzeba zrobić wszystko, by to spierdolić. Tak też było z kolejną klasą niemieckich niszczycieli. Torpedowce wz. 1936A do służby weszły już w trakcie wojny (dlatego też nie otrzymały własnych imion, jak poprzedniczki). Jako że ich służba rozpoczęła się po klęsce niemieckich niszczycieli pod Narvikiem, która to uchodziła za honorową porażkę, heroiczne starcie do ostatniego pocisku (i w sumie ciężko się dziwić, nie było ich winą, że na swoje drodze wpadli na prawdziwego MC tej wojny, z odpowiednio grubym pancerzem fabularnym, jakim była HMS Warspite), nowe jednostki otrzymały nazwę Narvików, przejęły też pielęgnowanie tradycji poległych w tym i innych bojach koleżanek.
Główną zmianą, która odróżniała Narviki od poprzedniczek, było główne uzbrojenia. Po testach jakie przeprowadzono na pokładzie Z-8 było wprowadzenie nowego działa — Torpedobootskannone C/36 L 48. Tym, co wyróżniało tę armatę na tle uzbrojenia innych niszczycieli, nie tylko tych niemieckich, był kaliber. Było to bowiem działo kalbiru 150 mm — rozmiar spotykany normalnie na lekkich krążownikach, nie na niszczycielach. Docelowo okręty miały być wyposażone w 5 takich armat – 3 na pojedynczych i dwie na podwójnej platformie. Niestety niemiecki przemysł nie nadążał z produkcją, więc pierwsze egzemplarze weszły do służby z 4 pojedynczymi armatami, z czasem jednak większość dostała swoje brakujące działo. Uzbrojenie torpedowe pozostało bez zmian. Silniki, po raz kolejny bardzo temperamentne i wymagające składania ciągłych ofiar do poprawnego funkcjonowania, pozwalały na osiągnięcie teoretycznej prędkości 36 węzłów. Zasięg tym razem wyniósł 2600 mil morskich — wartość lepsza niż u poprzedniczek, ale ciągle niezwalająca z nóg (dla porównania, znacznie mniejsza brytyjskie niszczyciele eskortowe klasy Hunt miały zasięg 3500 mil morskich co uznawano za wartość adekwatną jedynie do działań eskortowych na przybrzeżnych wodach, tudzież krótkich trasach). Problemy z dzielnością morską, w większości wyeliminowane u poprzedniczek, wróciły tutaj w pełnej mocy. Ciężkie działa na (relatywnie) niewielkiej jednostce nie pomagały w pokonywaniu wzburzonego morza. O ile jeszcze na jednostkach z czterema działami, można było ją uznać za znośną, to ciężki podwójny zestaw umieszczony na dziobie sprawiał, że woda zalewała pokłady nawet przy normalnie średnio uciążliwych warunkach. Przez to realna prędkość, przy warunkach nawet lekko odbiegających od idealnych, spadała to raptem 33 węzłów. Dodatkowo te problemy ze stabilnością sprawiały, że prowadzenie celnego ognia było utrudnione. Działa te teoretycznie mogły też zwalczać cele powietrzne, ale ich duży kaliber, i co za tym idzie niska szybkostrzelność, nie sprawdzały się w tej roli. Za to wszystko trzeba było zapłacić ponad 2500 t wyporności, co znów plasowało je wśród najcięższych okrętów swojej klasy.
W ramach tej klasy do służby weszło w sumie 15 okrętów, z czego część oznaczano jako pod wariant 1936A (MOB) od Mobilisierung, co oznacza okręty zamówione już po rozpoczęciu wojny.
Niemiecki program budowy niszczycieli zamykają trzy okręty należące do typu 1936B. Nauczeni doświadczeniami poprzedniczek, te jednostki zachowały ilość uzbrojenia, jednak jej kaliber wrócił do rozsądnych 127 mm. Miało to zbawienny wpływ na stabilność, jednak okręty te weszły do służby dopiero pod koniec wojny, więc nie mogły odegrać już znaczącej roli.
Na koniec warto może poświęcić parę słów motywacjach, którymi kierowała się Kriegsmarine, przy wyborze akurat takich jednostek. Ich niszczyciele od samego początku były większe od przeciętnych i silniej (przynajmniej na papierze) uzbrojone, czego kulminacje zobaczyliśmy w przypadku Narvików. Wynika to z dwóch elementów. Pierwszym, będą poczynania Francuzów, którzy w tym czasie sami budowali wielkie niszczyciele, mające dać im przewagę, nad flotą włoską. Oba państwa nie mogły też sobie pozwolić (z przyczyn ekonomicznych i ze względu na obowiązujące traktaty) na posiadania licznej floty, stawiano więc na mniej jednostek, ale skuteczniejszych i bardziej wielozadaniowych. Drugim powodem będzie brak doświadczenia w budowie nowoczesnych okrętów. Pozostali wielcy gracze mogli stopniowo udoskonalać swoje projekty na przestrzeni całego okresu międzywojennego. Niemiecki przemysł stoczniowy zduszony ograniczeniami Traktatu Wersalskiego, stracił ogromną większość swego zaplecza intelektualnego i sztuki budowania okrętów wojennych musiał uczyć się od nowa, a zważywszy na agresywną politykę Hitlera, musiał być to kurs mocno przyśpieszony. Stąd wzięły się takie błędy w projektach, których trudno szukać w tworach konkurencyjnych marynarek wojennych. Nie jest to problem, który dotyczył tylko Niemiec (poczekajcie na to co się zadziało w Związku Radzieckim…), zresztą zważywszy na okoliczności, niemieckie okręty można wręcz uznać za całkiem niezłe (z drobnymi wyjątkami jak chociażby Königsberg), niemniej ich możliwości nie są adekwatne do rozmiarów i kosztów.
Dość gadania — rozdziały! Cieszcie się i radujcie, po długiej przerwie wraca Czochranie!
Leniwie Naprzód 2: MD Reader
Czochranie 26: MD Reader
To tyle na dziś, widzimy się kiedyś tam. Pa.